Fragment ciekawej książki prof. Elżbiety Sujak, psychiatry, neurolog i wykładowczyni Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego („Kontakt psychiczny w małżeństwie i rodzinie”, Wrocław 1985, s. 183-191):
„Życie trwa wiele lat, ale składa się z dni i to przeważnie powszednich. O tym, jakimi jesteśmy w rodzinie, jakie są dzieci, jaki jest dom, decydują właśnie dni powszednie. Od nich zależy również, czy potrafimy przeżywać dni świąteczne, uroczystości domowe, by były rzeczywistym źródłem radości i siły. Przeważnie jednak nie zastanawiamy się nad kształtem zwykłych dni, zwykłych rozmów, zwykłych codziennych spraw. Nikt nas nie uczy żyć na co dzień. Powszedni dzień kształtuje się tylko pozornie sam, przez rytm pracy zawodowej, odpoczynku, posiłków, prac domowych, wyjść z domów i powrotów. O tym, jaki jest ten dzień: spokojny czy napięty, pogodny czy pełen niezadowolenia, przywiązujący do domu czy odstręczający, skupiający czy rozpraszający rodzinę, decyduje postawa i sposób kontaktowania się ze sobą jego mieszkańców. A na to można mieć wpływ, można nawet zestawić takie elementy zachowań, które działają przyciągająco lub przeciwnie.
Właśnie: trzeba postawić w pełnym świetle świadomości te sprawy, które tak często puszczone biernie, działają destrukcyjnie na to, co w rodzinie najcenniejsze – poczucie zadomowienia i przynależności. Czasem taki drobiazg: wystarczy, aby ojciec, który spostrzegł zbity wazon, zamiast dociekać groźnie „kto to zrobił”, siejąc lęk i przeczucie ciężkiej kary, zapytał po prostu „jak to się stało, szkoda tego ładnego wazonu”, by winowajca zgłosił się sam pełen skruchy za niechcąco spowodowaną stratę – bo któreż dziecko świadomie i złośliwie tłucze wazony? Ta drobna na pozór różnica w sformułowaniu pytania decyduje bowiem o atmosferze, w której próbuje się naprawić wspólnie poniesioną szkodę – więcej, o atmosferze domu, w którym to się dzieje – jeszcze więcej: o rozwoju ludzi, którzy ten dom tworzą. Bo poczucie winy powinno rodzić żal i chęć naprawy, a nie tylko lęk, dyktujący ucieczkę od odpowiedzialności i dziecięce kłamstwo. Warto podkreślić, że chodzi tu też o zdrowie psychiczne, narażone przez niewłaściwą atmosferę domową. Toteż należy zestawić na pierwszym miejscu te proste czynniki atmosfery domowej, od których zależy zdrowie.
Najistotniejszym elementem odpoczynku jest sen i to sen w dostatecznej ilości. Dziś, gdy strażnicy miasta nie nawołują do gaszenia świateł o określonej godzinie, gdy nikt nie strzeże ciszy nocnej tak rygorystycznie a przemysł rozrywkowo-informacyjny wcisnął się i zadomowił w godzinach nocnych, ustawicznie trwa pokusa, by kosztem snu nasycić oczy, uszy widowiskiem telewizyjnym, lub również kosztem snu podgonić zaległe prace czy kontynuować dobrą zabawę. Coraz częściej spotykamy się z deficytem snu i wynikającymi z niego zaburzeniami nerwicowymi, już nawet u dzieci. Dziecięcy głód wrażeń, targowanie się o każdą dodatkową godzinę wieczornej zabawy nie może być silniejszy od rozsądku matki. Praca domowa nie może być wykonywana kosztem zdrowia matki, spokój nocny nie powinien być oddawany na pastwę telewizyjnego zgiełku, czy gorączkowemu dorabianiu się. Nie bez znaczenia są również warunki snu: dostateczne okrycie, czyste powietrze, osobne posłanie. Szczególnie to ostatnie często bywa zaniedbywane w ciasnocie mieszkania; jest przecież do rozwiązania przez składane na dzień łóżka.
Słowo „zgiełk” nasuwa drugą potrzebę człowieka – potrzebę spokoju czy ścisłej ciszy. Przykra jest cisza absolutna, cisza pustki i samotności. Każdy dom ma swój szmer składający się z szelestów, oddechów, szeptów, westchnień i śmiechu. Normalny szelest życia nie znosi krzyku. Krzyk paraliżuje, odbiera ruchom płynność i myśleniu jego spokojny tok. Hałas jest wrogiem człowieka a krzyk alarmem, wezwaniem o pomoc. I tylko wtedy ma rację bytu. Krzyk człowieka gniewającego się burzy spokój życia, wypełnia sobą cały dom, przekracza jego progi, wypędza współmieszkańców i odpycha szukających. Nie pozwalajmy, aby w domu zagnieździł się krzyk, ani własny, ani obcy, wprowadzony przez płyty, taśmy, głośniki. Nie trzeba nas krzykiem budzić ze snu, zachęcać do pracy, pobudzać do przeżywania. Nie trzeba w domu przekrzykiwać innych, aby zaznaczyć swoje istnienie. Trzeba rano spokojnie otwierać oczy na spotkanie dnia, spokojnie przeżyć budzące się uczucia, nie będąc niewolonym namiętnym, bezwzględnym wrzaskiem. Gdy jest w człowieku radość, nie musi krzykiem zagłuszać własnej niepewności, bo nie stanie się przez to większa ani głębsza, ani bardziej uszczęśliwiająca. Hałas jest brutalnością, jest tym w świecie dźwięków, co szarpanie w świecie ruchów i gestów. Uczmy się i uczmy dzieci cichego, płynnego, spokojnego ruchu. Ale i tego trzeba uczyć bez napięcia, bez terroru. Trzeba, by każdy w domu czuł się „swoim” człowiekiem, by mógł być swobodny (nie będąc hałaśliwym), by czuł się niezagrożony, niecenzurowany, uwolniony z napięcia współzawodnictwa i walki, by czuł się raz na zawsze przyjęty takim, jaki jest, a nie ze względu na swoje osiągnięcia.
Aby dom naprawdę dawał schronienie tak potrzebne zranionym, trzeba, aby przez jego próg nigdy nie przeszło wraz z człowiekiem upokorzenie, jakiego doznał wśród ludzi. Nikt z domowników nie ma prawa upokarzać upokorzonego, zgnębić do reszty doznanym niepowodzeniem. W domu nie jest się nikim innym jak tym, czym się jest w rodzinie: mężem, żoną, ojcem, matką, synem, córką, bez względu na to, czym się jest poza domem. Wówczas i tylko wówczas dom będzie miejscem najbezpieczniejszym, miejscem wytchnienia i odprężenia, jedynym punktem świata, gdzie się jest kochanym nawet wtedy, gdy się czuje, że jest to miłość niezasłużona.
To wszystko wcale nie znaczy, że dom rodzinny powinien być miejscem ustawicznej sielanki. Przecież i w nim, jak wszędzie, gdzie rozgrywa się dramat życia i rozwoju człowieka, rodzą się napięcia i trudności, oczekiwania i zawody, żale i nadzieje. Tu swobodnie reaguje się, nawet wybucha nietłumionym przez lęk zniecierpliwieniem. I tu też popełnia się winy i przeżywa skruchę. Tu też często jakże trudno znieść wyrzuty, nawet zasłużone. Dlatego tu szczególnie konieczne jest czuwanie, by gniew nie zrodził nienawiści, by doznany zawód nie przerodził się w trwałą odpychającą niechęć. Trzeba koniecznie jeszcze tego samego dnia, jeszcze przed nocą wypowiedzieć wszystko – razem z przebaczeniem i prośbą o nie. Jeśli chodzi o winy dziecięce, jeśli trzeba – kara musi wyrównać winę, jeszcze w tym samym dniu. Tu właśnie przestroga św. Pawła: „Niech słońce nie zachodzi na zagniewanie wasze” wyraża najściślej ważną zasadę higieny psychicznej i harmonii rodzinnego współżycia: by wieczorny sen zstępował na może jeszcze rozżalone, ale już odprężone umysły i serca. Warto podkreślić, że jest to również podstawowa zasada wychowania. Nie może się ono obejść bez nagród i kar. Ale właśnie kary swoją skuteczność uzależniają nie tyle od tego, jaka to kara, ile przede wszystkim od tego, kiedy zostaje wymierzona. Cały pożytek wychowawczy kary zostaje zniweczony przez oczekiwanie i groźby – szkodliwe, bo rodzące lęki i nerwice. W życiu rodzinnym powinna obowiązywać wyłącznie zasada „doraźnego trybu postępowania karnego”, przy czym właśnie dlatego potrzebne jest, aby ukarany wiedział za co jest karany. Inaczej może uznać się za prześladowanego złym humorem władzy rodzicielskiej. Oczywiście życie rodzinne nie znosi pamiętliwości i wypominania dawnych win wyrównanych przez karę już ze względu na atmosferę domu a ponadto ze względu na szkodliwość psychiczną winy, wobec której człowiek czuje się nieodwołalnie napiętnowany i bezradny. To lęk przed karą rodzi kłamstwo, donosicielstwo, małe szantaże między rodzeństwem. Zdrowe poczucie winy prosi o przebaczenie i szansę wyrównania, jaką jest kara. Kara wówczas gasi poczucie winy, przywraca równowagę i spokój, a nieuchronna przykrość hartuje, bo ma określone wymiary i nie grozi odrzuceniem. Ile subtelności nieraz ujawniają dzieci wypowiadające się na temat winy i kary, jeśli są wolne od nerwicy i ustawicznego poczucia zagrożenia; jak surowo same siebie oceniają i jak chętnie podejmują szansę zadośćuczynienia.
Na to, aby nie wytworzyło się w człowieku patologiczne poczucie winy, trzeba uczyć się rozróżniać winę od niepowodzenia. Niepowodzenie jest cierpieniem zupełnie niezależnie od tego, czy jest zawinione, czy nie, może nawet bardziej, gdy jest zawinione. Niepowodzenia są nieuchronne, są przedmiotem wspólnej troski w rodzinie. Dotyczy to wszystkich nieumyślnych szkód, a przede wszystkim trudności w nauce. Szczęśliwe dzieci, których rodzice traktują nieszczęsne dwójki jako wspólne zmartwienie a nie winę dziecka, podobnie jak traktują skaleczenie czy małe tragedie w postaci rozdarcia nowego płaszcza czy zgubienie rękawiczki.
Gdy poczucie winy zbyt często budzi się w człowieku, gdy nie widzi żadnej możliwości uwolnienia się od niego, rodzą się wtedy charakterystyczne mechanizmy obronne chroniące dobre samopoczucie, mechanizmy, które mogą stać się groźne dla rozwoju charakteru, a nawet wręcz dla zdrowia psychicznego człowieka i całej rodziny. Ucieczka od zbyt częstego zarzutu winy może polegać na przerzucaniu jej na innych, na okoliczności, na złośliwość przypisywaną innym ludziom, na szukaniu ludzi, których aprobatę i akceptację można łatwo zdobyć – a co za tym idzie, na oddalaniu się coraz bardziej od domu aż do ucieczki włącznie. W poczuciu winy nie sposób się zadomowić, odprężyć, a sama świadomość, że wina jest rzeczywista i wymówki zasłużone, w niczym nie umniejszają przykrości, wtedy zwłaszcza, gdy zupełnie nie wiadomo, czy istnieje możliwość ich uniknięcia.
Poczucie zadomowienia wymaga, aby każdy z domowników posiadał jakieś swoje „terytorium”, własne stałe miejsce do spania, przy stole, swoją szafkę czy szufladę, gdzie może swobodnie gromadzić doraźne „skarby”, nawet takie, które nie mają szansy na akceptację jako elementy dekoracyjne czy przynajmniej pożyteczne. IIeż cichego żalu, łez i pretensji, gdy coś zostanie wyrzucone przez strzegącą porządku matkę, niezdolną pojąć wartości skrzywionego gwoździa, żółtego kamyka czy poczwarki w pudełku, nie mówiąc już o kontroli korespondencji czy zapisków w pamiętniku, podejmowanej poza plecami dziecka. Tu obowiązek czuwania nad dzieckiem czy nad porządkiem wymaga szczególnego taktu, by nie stało się czynnikiem odpychającym od domu, zmuszającym do szukania zastępczych własnych kątów w piwnicach, strychach, szopach, szałasach czy bunkrach pozostałych po wojnie. Potrzeba własnego choćby najciaśniejszego „rezerwatu” czy „kąta” jest czymś naturalnym. Ten mały własny światek będzie dziwił, oburzał swym kształtem i zawartością, swoim wystrojem jako pokój dziecięcy, będzie się jednak zmieniał i rozwijał razem z dzieckiem, ujawniając proces rozwoju bardziej aniżeli świadectwa szkolne i wyrośnięte ubrania. Jest potrzebny jeszcze i na to, aby nawet przed bliskimi ukryć jakieś słabe chwile, jakieś łzy najbardziej zawstydzające, gdzie będzie można przeczekać jakąś wściekłość tłumioną albo uciec przed zbyt dotkliwymi wymówkami. A może właśnie inaczej – może będzie to kąt otwarty dla przyjaciół, gdzie można poszeptać, poczynić zwierzenia, a może pofilozofować, podyskutować – jeszcze dziecinnie, nieporadnie, nad sensem życia, nad przyszłością, nad planami nie dość pewnymi, by je powierzyć dorosłym, tak praktycznym i przygnębiająco rozsądnym i trzeźwym. Rzecz paradoksalna: najbardziej przywiązuje dom otwarty, do którego można przyprowadzić tych ludzi, których się zdobyło poza nim – przyjaciół sezonowych i stałych, kolegów, i do którego można też przynieść znaleziska absorbujące na krótko lub dłużej, sezonowe zbiory przyrodnicze, minerały, obrazki; dom, w którym można podjąć majsterkowanie modelu wymarzonego szybowca, który potem zmieni się w żaglówkę i nigdy nie zostanie zupełnie ukończony.
Poczucie bezpieczeństwa, przynależności, azylu, tak potrzebne człowiekowi, najłatwiej zapewnia dom, w którym każdym domownik ma ściśle określone zadania i obowiązki zlecone raz na zawsze i przyjęte, gdzie nie czuje się „na łasce”, gdzie nie wypomina nikt poświęceń ani tego, ile kosztuje. Określenie zakresu obowiązków umożliwia planowanie i rozłożenie zajęć. Najgorzej, gdy doraźne polecenia psują szyk, wyrywają z planu, przerywają zajęcia. Osławione ustawiczne „przynieś, odnieś, pozamiataj” musi budzić rozdrażnienie; inaczej przyjmuje się przypomnienie oczywistych obowiązków: „spokojna głowa, zdążę wynieść śmieci przed kolacją”. Świadomość, że się jest potrzebnym w rodzinie, związuje znacznie silniej niż wszystkie dobrodziejstwa razem wzięte. To sformułowanie brzmi aż dziwnie, ale potwierdza je życie. Najwierniej przy rodzicach starych i schorowanych trwają te dzieci, które od dzieciństwa dzieliły z nimi trudy, starania i poczucie odpowiedzialności.
Przywiązania do domu nie można zresztą rozpatrywać tylko w kategoriach emocjonalnych. Poczucie zadomowienia, stabilizacji jest niezbędne dla zdrowia psychicznego człowieka – niezdolność do stabilizacji to swoiste kalectwo psychiczne. Zapobieganie temu kalectwu – oprócz wszystkich innych problemów – jest równoległym motywem tego właśnie rozdziału.”