Poniższe wspomnienia na podstawie rozmów z siostrą Gałuszczak opisał brat Zbigniew Pasterski. Opublikowane pierwotnie w czasopiśmie „Na Straży”, numery 5/1994 i 3/1995. Umieszczamy na stronie, by kultywować pamięć o wiernych dzieciach Bożych i trudnych doświadczeniach, jakie niekiedy musiały one znosić dla Pana i Prawdy.
***
„Bóg nie mieszka w kościołach ręką uczynionych…” – te słowa jakoś dziwnie poruszyły moją duszę i otworzyły moje serce na nieodległy, jak się okazało, zasiew Prawdy. Owe radosne chwile zetknięcia się z Prawdą przypadły na rok 1946. Były to niebezpieczne czasy, w których ludzie zamieszkujący szczególnie tereny wschodnie dawnej Polski, poddani totalnej inwigilacji władzy, żyli w straszliwej niepewności jutra, które znaczyć mogło niewolniczą katorgę w łagrach, jakich mnóstwo było od spopielałych od słońca aułów Kazachstanu po skutą lodem Jakucję.
A jednak niewysłowiony żar Prawdy rozniecony raz w moim sercu otwierał mi usta w miejscu pracy, wśród sąsiadów lwowskiej kamienicy, gdzie mieszkałam, jeszcze na długo przed poświęceniem. Moje pierwsze zebranie, które odbyło się u br. Bieleckiego we Lwowie, zawdzięczam też mojemu Barnabie, którym okazali się dla mnie braterstwo Hirdukowie. Pamiętam do dzisiaj, czym wypełnione były te radosne chwile: w pierwszej części zebrania badano fragment 1 Listu do Koryntian, w drugiej – Proroctwo Ijoba. Zastanowiło nas z synem pytanie, które postawił brat Bielecki: Gdzie byłeś, gdy Bóg zakładał grunty ziemi? Tego dnia odbyły się jeszcze dwa zebrania, najpierw u siostry Pawlukowej, gdzie służył br. Witoszyński, który zginął później na Syberii, potem u siostry Kolasowej na Zamarstynowie.
Mijały radosne niedziele a ja z moim wiernym duchowym druhem – kochanym synem – rozkoszowałam się coraz bardziej Prawdą i społecznością z braćmi. Zbliżała się Pamiątka. Miałam gorące pragnienie w niej uczestniczyć, lecz nie wiedziałam, czy bracia uznają to za właściwe. Wytłumaczyli i zachęcili. I wreszcie nadszedł pamiętny 8 sierpnia roku 1946 – miałam zamiar przyjąć chrzest. Nie wiedziałam jednak, że zanim popłyną łzy radości na lwowskich Stawkach, wczesnym rankiem w progu naszego mieszkania stanie przeciwnik ludu Bożego w osobie funkcjonariusza NKWD z nakazem stawienia się na przesłuchanie, właśnie tego dnia. Modliłam się gorąco, śpiesząc na ulicę Sykstuską. I Pan wysłuchał. Przesłuchanie przełożono na moją prośbę, a ja mogłam wypełnić zamiar serca. Mijały szczęśliwe miesiące. Kochałam Prawdę i społeczność z drogimi braćmi. Nie umiałam zatrzymać tej radości w sobie, dzieliłam się Prawdą w każdej sytuacji, gdy miałam okazję rozmawiać z ludźmi.
Nie zdawałam sobie sprawy, że przeciwnik Boży obserwuje moje poczynania i szykuje się do ataku. Czy pani wie, że za trzy dni będzie pani aresztowana? – zagadnął pewnego dnia sąsiad z kamienicy, któremu nieraz opowiadałam Ewangelię. Co pani zrobi z dziećmi? Po krótkim namyśle odparłam: Moimi dziećmi opiekować się będzie Bóg. A więc pozostały mi tylko trzy dni. Przygotowywałam im wszystko, co mogłam do przeżycia następnych tygodni, miesięcy. Próbowałam też znaleźć pomoc wśród moich drogich braci. Nikt jednak nie chciał wierzyć w to najgorsze. Wśród wielu z nich zapanował strach. Siostra, przez którą poznałam Prawdę, gdy ją odwiedziłam i opowiedziałam swój kłopot, wystraszyła się i wyszła zdenerwowana z mieszkania.
– Mamo, nigdzie już nie chodź, zaopiekuje się nami na pewno Bóg – pocieszał mój syn Janek. Dziewiętnastego stycznia, wczesnym rankiem, rozległo się pukanie i zaraz potem pytanie: Możemy wejść? A więc przyszli jednak. Pokazują nakaz aresztowania. Ja, wzmocniona przez mego Pana, przerywam milczenie: Robicie tylko tyle, na ile pozwolił wam Bóg, by mnie doświadczyć. Pożegnałam się z dziećmi i ogarnęłam jeszcze raz wzrokiem mieszkanie. Wy tak opowiadacie Ewangelię, narażacie się władzy, a czy nie żal wam dzieci? – zagadują mnie w drodze. Tak, żal mi, ja teraz nic nie mogę dla nich zrobić, nimi zaopiekuje się Bóg – odparłam.
Trafiam do celi nr 7, gdzie już przebywało 19 osób. Mijają dni oczekiwania na śledztwo, aż pewnego wieczoru w drzwiach celi staje strażnik: Gałuszczak, za mną! Prowadzi mnie do pokoju na piętrze. Zanim dotarłam przed śledczego, odczułam na sobie całą brutalność więziennej przemocy. Strażnik rzuca w drodze: Obernysia! Nie zareagowałam, bo nie zrozumiałam go. Miałam się odwrócić. Po nagłym popchnięciu upadłam na schody, i tak szczęśliwie, kalecząc tylko twarz i ręce. Ujął się jednak za mną śledczy i nakazał innemu już strażnikowi traktować mnie inaczej, jako człowieka, który znalazł się tu z innych powodów aniżeli pozostali aresztanci, z kręgów nacjonalistycznego podziemia ukraińskiego. Rozpoczęło się wielogodzinne przesłuchanie: Przez kogo zostałam zwerbowana do organizacji, która zajmuje się opowiadaniem Ewangelii, co w niej wyczytałam, czy jestem przeciwko władzy sowieckiej i komunizmowi – pytał w kółko kilka razy. Wiedziałam zanim się tu znalazłam (gdyż bracia przedtem ostrzegali), że nazwisk i adresów braterstwa nie wolno ujawniać.
– Siostra, przez którą poznałam Ewangelię, już nie żyje. Biblia zawiera wspaniałe nadzieje i słowa pociechy dla wszystkich ludzi a wszelka władza, w tym również sowiecka, jest na służbie u Boga i dąży do czegoś, czego ludzie nie mogą zbudować, gdyż sprawiedliwość i pokój zapewnić może tylko Jezus Chrystus – takie były moje wyjaśnienia. W pewnej chwili śledczy postawił mi pytanie: A wy się modlicie? Ależ tak – odpowiedziałam – może chcecie posłuchać? Skinął głową. Natychmiast wstałam, on zaskoczony tym, pyta, czemu się tak zachowuję. Stoję tu już długo przed wami, człowiekiem, a miałabym nie okazać czci i nie powstać do rozmowy z Bogiem? – wyjaśniam. Eto charaszo – patrzył na mnie zamyślony.
Gdy wróciłam do celi, nie mogli uwierzyć, że przesłuchiwano mnie bez bicia. Czytam Biblię i modlę się do mego Boga. Czym zasłużyłam na bicie? – tłumaczyłam zdziwionym aresztantom, którzy, jak mówili, wracali zawsze zbici i pokrwawieni. Tu dowiedziałam się, że moje aresztowanie zbiegło się z aresztowaniami wśród Świadków. Uznano mnie i, jak się później okazało, jeszcze 7 osób ze zboru lwowskiego za należących do ich organizacji. W sierpniu, na krótko przed procesem, spotkałam tam dopiero naszych braci: Bieleckiego, Bodnara, Stereckiego i innych. Serdecznie przywitaliśmy się i ucieszyli. Teraz nabraliśmy otuchy na wspólny nasz los, na który Pan dozwolił. Sądzono nas razem. Wszyscy bracia zgodnie oświadczyli na stawiane przez sędziego pytania, że Prawdę cenią nad życie i niezależnie od tego, jaki będzie wyrok, nie wyprą się jej nigdy. Wyrok przyjęliśmy ze spokojem, gdyż Pan wzmacniał nas swoją mocą: osiem lat zsyłki, konfiskata majątku osobistego, a dla mnie dodatkowo utrata praw rodzicielskich. To zabolało wyjątkowo.
Drogi brat Bielecki poradził, bym zaraz wniosła odwołanie od tej ostatniej kary. Spróbowałam. Po procesie wywieziono nas do wyjątkowo ciężkiego więzienia w Złoczowie. Pan nie opuszczał nas i w tych trudnych chwilach, otworzył mi nawet drzwi do pracy dla Niego. Wśród nas znajdowała się również, z nieznanych mi powodów, siostra zakonna – Maria Berezińska ze Lwowa. Była mi nieprzychylna. Ciężkie więzienne warunki podkopały jej zdrowie i wywiązała się ciężka choroba. Wymagała opieki. Czułam, że Pan żąda ode mnie dowodów uczniostwa. Zajęłam się nią: myłam, zmieniałam opatrunki, wynosiłam na rękach na powietrze. Zbliżyłyśmy się do siebie. Pewnego dnia powiedziała mi: Teraz widzę, że byłam wobec pani niesprawiedliwa i przykra, proszę o wybaczenie. Proszę na pamiątkę naszego spotkania w życiu nauczyć mnie którejś z pieśni, jakie pani śpiewa. Wspomniałam na pieśń „Pójdę za Jezusem”. Pan nagrodził – mogłyśmy razem zaśpiewać Mu na chwałę.
Tymczasem rozpatrzono odwołanie od wyroku i wszystkich nas przewieziono znów do Lwowa. Tu doczekaliśmy rozprawy, na której sąd wyższej instancji uchylił poprzedni wyrok i orzekł nowy: pięć lat wolnej zsyłki. Przywrócono mi prawa do moich drogich dzieci. Modliłam się gorąco, dziękując Bogu za Jego opiekę i pomoc. Potem jeszcze jedna zmiana aresztu, skąd w lutym roku 1948 wywieziono nas przez Kijów, Charków, Czelabińsk do Kokczetaw w północnym Kazachstanie. Jechaliśmy długo, bo z miesięcznymi nieraz przerwami w podróży. W tej dziwnej poniewierce tłumu skazańców, których dzieliło tak wiele a łączył jeden los, odczuwałam w każdym miejscu opiekę łaskawego Ojca Niebieskiego.
Kilkumiesięczna wędrówka w transporcie skazańców zakończyła się dla mnie dopiero w maju. Stepy Kazachstanu przykrywa jeszcze o tej porze śnieg, a przenikliwy zimny wiatr przeszywał do szpiku. Płaszcz który miałam na sobie, zapinany na guziki z chleba, nie stanowił ochrony przed dotkliwym zimnem.
W eskorcie strażnika, potykając się w śniegu, idziemy na posterunek milicji. Oświadczają mi, że przyjechałam tutaj na pięć lat tzw. wolnej zsyłki, nie mam prawa nigdzie stąd wyjeżdżać, ale mam się czuć jak człowiek wolny. Dowiaduję się też, że mam pracować w cegielni. Gdy jednak stanęłam, w tym swoim lichym odzieniu, przed kierownikiem, ten zmierzył mnie wzrokiem i stwierdził, że zna moją sytuację, a wobec tego, wiedząc że mam dzieci, a praca tutaj w surowych warunkach nie dałaby mi szans na przeżycie, powiedział na koniec, że nie przyjmie mnie, ponieważ nie chciałby mieć mnie na sumieniu. Poradził mi, dając na koniec kilka rubli na przeżycie następnych paru dni, bym poszukała sobie pracy w mieście. Na pożegnanie życzył mi wszystkiego dobrego.
W tych trudnych początkowych dniach, jak również i potem odczuwałam cały czas dobrotliwą i opiekuńczą dłoń naszego Ojca Niebieskiego. Zupełnie przypadkowo spotkałam znajomą więźniarkę, z którą byłam w więzieniu we Lwowie – Żydówkę, o imieniu Ruta. Miałam okazję rozmawiać z nią o Ewangelii, a również o nadziejach narodu żydowskiego. Bardzo serdecznie przywitałyśmy się. Ku mojemu zaskoczeniu oświadczyła, że skoro wspierałam ją duchowo w więzieniu, ona teraz nie pozwoli, bym miała tutaj zginąć.
Głód, wszechobecny brud i ubóstwo w codziennym bytowaniu, były wprost niewyobrażalne. Zachorowałam wnet na czerwonkę. Stan był bardzo ciężki, a tak przecież chciałam żyć. Gdy wracała przytomność modliłam się bardzo gorąco i Pan wyrwał mnie z objęcia śmierci. W tej właśnie godzinie śmiertelnego zagrożenia Pan zesłał mi w modlitwie, w której ustawicznie trwałam, pomoc. Przypomniałam sobie o czymś, co niegdyś czytałam. Poprosiłam, by dano mi trochę jodyny, z której przygotowałam sobie napój. Obsługa szpitalna obawiała się czy przeżyję tę kurację. Po pewnym czasie dolegliwości, jak gdyby zmniejszyły się, mogłam zasnąć. Spałam podobno trzy doby. Ta prosta w sumie kuracja, jak się wnet okazało, przyniosła wielu chorym na czerwonkę ulgę, a nawet wyleczenie. Dziękowano mi, a ja z pokorą i wdzięcznością, mojemu dobremu Ojcu. Pod opieką życzliwych i bezinteresownych ludzi wracałam do zdrowia.
W niedługim czasie dojechali również pozostali bracia skazani razem ze mną. Korzystając z przychylności naczelnika milicji, dostaję pozwolenie na odwiedzenie ich w dość odległym kołchozie, dokąd skierowano ich do pracy. Zaopatrzyłam się w trochę chleba i mleka, i ruszyłam w drogę piechotą. Dotarłam w końcu do celu, lecz nie zapomnę nigdy tego, co dane mi było oglądać – istoty ludzkie, odmienione cierpieniem przez głód i wyniszczające warunki życia, pod gołym niebem. Rozpoznaliśmy się i ucieszyli, gdyśmy mogli podziękować Bogu za to spotkanie i chleb powszedni, który przecież w niczym prawie nie przypominał chleba w dniach sytości.
W niedługim jednak czasie bratu Bodnarowi pracującemu w szpitalu miejskim, gdzie był bardzo lubiany, udało się znaleźć dla nich pracę i mieszkanie oraz pozwolenie na zamieszkanie w mieście. Mogliśmy teraz być razem tworząc maleńką społeczność. Stopniowo również i warunki materialne ulegały poprawie. Tak doczekaliśmy zmian, które przyniosła śmierć Stalina. Rozpoczęłam starania, by pozwolono przyjechać do mnie moim drogim dzieciom. Niestety, nie dojechały już do mnie oboje – Janek, syn mój, jak się później dowiedziałam, zachorował bardzo ciężko i zmarł w szpitalu. Bóg łaskawy dał i w tej godzinie dość siły, bym to znieść mogła.
W Swojej dobroci pozwolił nawet, bym mogła opowiadać Ewangelię w domu pewnej zacnej kobiety będącej… sekretarzem partii w Rajkomie. Opiekowała się mną w czasie choroby i przyjęła potem do swego domu. Zyskałam jej sympatię i zaufanie, gdyż, jak wyznała kiedyś szczerze, szanuje Słowo Boże i tych którzy je czytają, ponieważ matka jej miała i kochała Biblię. Zżyłyśmy się do tego stopnia, że ilekroć gościła w domu partyjnych towarzyszy, prosiła, bym uczestniczyła w tych spotkaniach i rozmawiała o nadziejach Słowa Bożego. Mieszkając u niej, mogłam również za jej wiedzą, a nawet zachętą pomagać materialnie moim drogim braciom. Czas ten wspominam do dzisiaj jeszcze bardzo mile, z wielką wdzięcznością dla Boga i Pana naszego, który prowadził mnie często bardzo dziwnymi, ale jakże błogosławionymi ścieżkami życia. Zawsze też byłam, i do dzisiejszego dnia gotowa jestem, wyznawać słowem i czynem moją gorącą miłość do mojego Zbawiciela.
I tak dobiegał końca nasz kazachstański exodus. Zachęcona przez brata Bieleckiego złożyłam prośbę o umożliwienie repatriacji do Polski. Odpowiedź z Moskwy nadeszła bardzo szybko. Stukot kół oddalał od ziemi, która dla tak wielu ludzi okazała się przecież sroga i nieludzka, w której często przychodziło im rozstać się z życiem. Dla mnie tę mroczną ziemię Bóg rozświetlał Swoim Słowem i prowadził mnie w tym morzu ludzkiego nieszczęścia Swoją mocną prawicą. Miałam to szczęście spotkać Go w życiu i On zawsze słyszał moje westchnienia: „ale nas zbaw ode złego”.
___
Zobacz inne świadectwa.