
Berezno w listopadzie 1966: do Jarmułków nielegalnie dotarły emisariuszki z Lublina. Z lewej Jarmułkowa, Helena G., Halina B., siostra Tiny z mężem Pawłem, z lewej stoją Misza Bojczuk, Jarmułka, Maksym Gałaguz z żoną Tiną, Erik Cylke, Niemiec, który pozostał baptystą.
POCZĄTKOWY OKRES DZIAŁALNOŚCI W ZSRR
Julian Grzesik, Lublin, 8 sierpnia 2012 r.
I
Od 1966 roku – pierwszego wyjazdu kilku osób do Lwowa, rozpoczęła się praca szczupłego grona z Lublina i Lubelszczyzny na terenie byłego ZSRR. Początkowo polegała ona na nielegalnym przewożeniu przez granice Biblii i literatury religijnej oraz odszukiwaniu i gromadzeniu rozproszonych współczłonków, szczególnie z terenów b. II RP. Wówczas na tamtych terenach niektóre zbory już nie istniały i do dziś się nie odrodziły, a w pozostałych nie odbywały się zebrania, zaś śladowa ilość byłych członków wegetowała duchowo, utrzymując między sobą dość nikłe związki. W miarę swych możliwości starał się je ożywiać Mikuła Fedko, wysiedlony z Łosińca do Żółkwi i odważna Anna Parylak ze Lwowa, u której w mieszkaniu w suterenie, sporadycznie odbywały się okazjonalne zebrania, na które ściągali rozbitkowie z różnych obłaści ZSRR. Oprócz Pamiątki Wieczerzy Pańskiej, odbywały się one sporadycznie częściej, gdy zaczęli się tam pojawiać Polacy.
Za Chruszczowa, gdy wzmogły się prześladowania w zamierzeniu ostatecznego zniszczenia religii, równolegle zaistniała możliwość swobodniejszego przemieszczania się przez granice sowieckiego imperium, nawiązania kontaktów, w tym udzielania wsparcia religijnego współwyznawcom. Prekursorami w zbliżeniu polsko-ukraińskim były mieszane małżeństwa, a w naszym przypadku Pan Bóg użył Zofię Grochową rodem z Paar (którą kilkakrotnie gościliśmy w Lublinie), a ona wprost przymusiła nas, byśmy w rewanżu pojechali do niej do Lwowa.
W 1966 roku wybrała się tam Helena z Haliną B. i Janem Ł., który usłużył po polsku u Parylaków, nie tylko lwowskim współwyznawcom, ale i z dalszych okolic. Atmosfera była podniosła i od tego czasu w różnych domach rozpoczęto się zgromadzać.
Chociaż zaproszenie Polaków dotyczyło pobytu tylko w danej miejscowości, lecz na szczęście przybysze z Polski w pełni nie zdawali sobie sprawy z grożących konsekwencji i dlatego cała trójka z Czopikiem pojechała do Zaleszczyk, do reemigranta z Małopolski, który znał Wojnara. Po krótkiej serdecznej gościnie, Jan Ł. z Czopikiem powrócili do Lwowa, a kobiety pojechały do Kijowa.
Ktoś z lwowskich baptystów dał im adres do współwyznawcy, gdzie zostały gościnnie przyjęte i przy okazji pobieżnie poznały Kijów. Ponadto spotkały się z sympatycznym odniesieniem ze strony taksówkarzy, jak również personelu dworca autobusowego, który ułatwił im kupno biletu do Równego. W trakcie jazdy w autobusie, by nie zwracać na siebie uwagi, cicho rozmawiały. Podsłuchał ich współpasażer i na głos powiedział, czego się boicie rozmawiać po polsku. W ten sposób wszyscy się dowiedzieli, że jadą dwie Polki, co w owym czasie było rzadkim wydarzeniem. Kierowca włączył radio na Warszawę i w takim przyjaznym towarzystwie przyjechały do Równego. Ich celem było jednak dotarcie do Jarmułków w Bereźnie, których kuzynka pracowała z Katarzyną Podstawkową i mieszkała blisko nas przy ul. Krańcowej. Nie mając mapy, nie zdawały sobie sprawy, że muszą jeszcze jechać ok. 80 km. Na szczęście uniknęły rutynowej milicyjnej kontroli dokumentów na stacji kolejowej i pod wieczór autobusem szczęśliwie dotarły do celu.
Uprzednio listownie przez kuzynkę z Lublina, Jarmułkowie byli powiadomieni, że mogą spodziewać się gości, ale oni nie przypuszczali, że będą to kobiety. Tego pamiętnego dnia Hania bieliła zewnętrzne ściany domu, więc zauważyła obce osoby, które zaprosiła do swego domu. A że w pobliżu mieszka kilka rodzin braterstwa, więc wieść o przybyszach rozniosła się po wierzących w miasteczku, którzy tego wieczoru zaczęli do nich przybywać. W takich okolicznościach, w nieznanym im środowisku „biesieda” poważnych pytań i odpowiedzi trwała do ok. 4 godziny rano. Zebrani byli ciekawi wszystkiego, w tym kim są, jak się nazywają, gdzie należą, w jakie nauki wierzą itp. Helena odpowiadała, że są chrześcijankami i należą do Chrystusa, ale gdy nacierano, pytając o konkrety odpowiadała: czy potrzebna jest przynależność do któregoś kościoła? Czy nie wystarczy wierzyć w to, co zawiera Biblia? W pewnym momencie Tina Gałaguz pyta: jak rozumieć proroctwo o wiernym słudze? Momentalnie spotkały się ich oczy i po oględnym wyjaśnieniu tej posługi, bez wymieniania nazwiska, porozumiały się, że wyznają tą samą prawdę żniwa. Wczesnym rankiem, gdy goście zaczęli przybywać i pytać czy mogą porozmawiać z siostrami, nie było już mowy o śnie i wypoczynku. To historyczne już dziś spotkanie nie da się opisać, tam należało być i wewnętrznie przeżyć. Na wspomnienie o tych, braciach ogarnia wzruszenie.
Ze względu na własne bezpieczeństwo nie mogły one przedłużać swego pobytu, ale zdołały się zorientować, z kim mają do czynienia i kto z Tiną wyznaje jej poglądy na prawdę. Okazało się, że ojcowie Tiny i Fedi Jarmułki przed wojną czytali niektóre tomy Russella. Na on czas w Małyńsku zapoznawał się z tomami Grygory Kowalczuk a z Wolnych znikł zbór w Polanach a ostał się jedynie Kardasz. W Orłówce Owerko, ojciec Wiktora przyjmował prawdę I Tomu od Sergieja Sawańczuka, który za II RP na kursie zielonoświątkowców w Gdańsku, spotkał się z kimś, kto udostępnił mu Boski Plan Wieków. Pomimo ich częściowego oświecenia, ze względu na zniewolenie sowieckie, wszyscy należeli oficjalnie do zborów zarejestrowanych WSIECHB, o zabarwieniu zielonoświątkowym.
Dowiedziały się one również, że podobno w prawdzie ostał się ktoś we Włodzimiercu, a o losie zborów w Serchowie i Bystrzycach nic nie słyszały. Takie informacje z Wołynia przekazała nam Helena dopingując, że z braku tam literatury, Biblii ukraińskich i rosyjskich, nie możemy bezczynnie siedzieć, tylko wszelkimi sposobami dostarczać je tamtejszym wierzącym! Bardziej szczegółowe rozeznanie o położeniu współwyznawców uzyskaliśmy od małżeństwa Jarmułków, które w 1967 roku, przed naszym wyjazdem do Lwowa przyjechało zaproszone przez Podstawków, a dogłębniejsze w czasie naszego pobytu na Ukrainie na zaproszenie Grochowej z Winnik k/ Lwowa.
Pobyt Jarmułków w Lublinie zdopingował nas do poszukiwania dla nich Biblii rosyjskich, których w Polsce na on czas nawet w Brytyjskim Towarzystwie nie było. Pojechaliśmy więc do zboru Wolnych Chrześcijan w Moratynie za Łaszczowem, gdzie otrzymaliśmy sześć NT rosyjskich, które oni w ukryciu szczęśliwie przewieźli przez granicę. Te ewangelie okazały się pierwszymi jaskółkami tysiąca egz., jakie w ciągu lat z łaski Pana przez usługę tutejszych „bożych przemytników” dostarczono do ZSRR.
A zwykle z Bożej opatrzności, jak i w tym przypadku wielkie sprawy, mają swoje małe początki. Wybierając się na miesięczny pobyt do Lwowa, mieliśmy świadomość potrzeb tamtejszych oraz obowiązków w dostarczeniu im w ich języku Biblii i literatury, której nie posiadaliśmy. Pojechałem do W-wy na Zagórną, by je tam otrzymać. Po nabożeństwach poprosiłem o nie prezbitera Krakiewicza, a on mnie odesłał do księgarza Szturmy. Całe szczęście że już wyszedł do domu, więc tylko otrzymałem jego adres, ale w domu również go nie zastałem. Gdy następnym razem Edward B., poprosił go o Biblie, po stwierdzeniu, że jest Badaczem, nie dał mu ani jednego egz. W jego mieszkaniu zastałem tylko syna i w odwiedzinach małżeństwo z Łucka, skąd przed laty repatriowała się również rodzina Szturmów. Wytłumaczyłem im, że się wybieram na Ukrainę i nie mogę jechać z pustymi rękoma. Na pytanie, dla kogo je chcemy przeznaczyć odpowiedziałem, że obojętnie, ale dla wierzących. Gdy zapewniłem, że jedną Biblię dostarczę na wskazany przez nich adres w Łucku, dali mi sześć Biblii, lecz nie pamiętam ile NT. W obecnych czasach nasycenia rynku Bibliami, nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie mojej radości (podobnej do Marii Jones w Szkocji). Dodam tylko, że nie znając cyrylicy i nie mogąc czytać, by się upewnić, że istotnie są one w moim posiadaniu, w drodze powrotnej w teczce kilkakrotnie je przeliczałem.
Następnym problemem było ich ukrycie przed celnikami. Biblie umieściliśmy w teczce w pudełkach po proszku IXI, a w wagonie osobno postawiłem ją wysoko na półce. Natomiast licząc na inteligencję celników, pozostałe Testamenty i literaturę, wspólnie z Edwardem B., cały tydzień, u dołu celofanowego dużego worka wielokrotnie ukrywaliśmy je w konfekcji i butach. To wszystko byłoby niczym, gdyby nie opatrznościowa ochrona aniołów, której doświadczyliśmy naocznie.
Aby pomniejszyć rozmiary ewentualnej wpadki na granicy, postanowiliśmy jechać oddzielnie. Pierwsza wybrała się Helena z „nielegalną” literaturą i NT w bagażu, po przytwierdzeniu bandażami pod ubraniem i wszystko szczęśliwie przewiozła. Podążyłem za nią następnego dnia. Licząc na to, że widoczna przez celofan zawartość worka zadowoli celnika, nie śpieszyłem się z jego zdejmowaniem z półki. Ale gdy niemal wszyscy pasażerowi zostali sprawdzeni, celnik rozkazał mi zdjąć worek do kontroli. Ze względu na jego ciężar ledwo to mi się udało i zacząłem wyjmować rzeczy na środek wagonu. Gdy dwie trzecie zawartości już wyrzuciłem na podłogę i nic nielegalnego nie było, celnik kazał mi na tym poprzestać. W międzyczasie zobaczyłem, że celnicy i pogranicznicy, którzy zakończyli już odprawę, konduktorki i wszyscy pasażerowie jak urzeczeni wpatrują się w zawartość mego worka, ale ani celnik, ani ktokolwiek nie zwrócił uwagi na jedyną teczkę z Bibliami na górnej długiej półce. To było ich wprost cudowne zaślepienie.
Na dworcu we Lwowie oczekująca na mnie Helena z przyjaciółmi, wprost nie dała mi dojść do słowa natarczywie pytając, jak było i czy wszystko przywiozłem. W takich chwilach nie sposób określić skalę wzajemnych uczuć i wdzięczności dla Boga, za użyczoną łaskę służby. Powstrzymam się od opisywania naszego pobytu, zebrania i gościny w znanym środowisku we Lwowie, napiszę tylko o mej usłudze w zborze rejestrowanych baptystów przy ul. H. Górskiej. Było dla nas przeżyciem obserwowanie obecności licznej młodzieży, która (chociaż inwigilowana i spisywana przez Milicję), nie bała się przychodzić na zebrania, śpiewać w chórze i działać misyjnie. Zaproszony przez prezbitera usłużyłem tematem biblijnym i gdy chór zaśpiewał pieśń „Pamiętam dzień”, płakałem jak dziecko. Na następny rok epifaniczny „sługa” z Polski, w tym zborze pierwszy i ostatni raz był zaproszony do usługi. Jego tematem było widzenie na górze przemienienia. Ale jak im wyłożył, żeby nie myśleli inaczej jak on, podjęli uchwałę, aby na przyszłość żadnego z nieznanych Polaków nie zapraszać do podobnej usługi.
Jeszcze o jednym wydarzeniu nie sposób nie wspomnieć. Otóż wracając w towarzystwie kilku osób z zebrania od baptystów, na którym dość nieostrożnie, w sposób widoczny kilku osobom daliśmy NT, czym zwróciliśmy uwagę młodzieńca, który znajdował się w przededniu służby w armii sowieckiej. Początkowo nie zwracałem uwagi na osobę kroczącą za nami i obok nas, którą Helena skierowała do mnie z prośbą o Nowy Testament. Jego wyczekująca postawa na moją odpowiedź, w szczególności oczy do dzisiaj przyjemnie mnie prześladują i chociaż on o tym nie wie, przez lata inspirowały do zintensyfikowania przemytu Biblii. Mając jeden egz., z przyjemnością wręczyłem nieznanemu młodzieńcowi.
Obecnie skoncentruję się na pobycie w Bereźnie, Bystryczach, Małyńsku, Włodzimiercu i Łucku. Nie zdając sobie sprawy z grożącego nam niebezpieczeństwa ze strony KGB, zachowywaliśmy się tam swobodnie niemal jak w Polsce. Oprócz usługi w niedzielę słowem Bożym w rejestrowanym zborze, nie tylko sami, ale licząc się z niemożliwością ponownego przyjazdu, z Młynowa ściągnęliśmy Pacygona rodem z biłgorajskiego i po południu mieliśmy „biesiedu” w dużej społeczności wierzących z miasteczka i okolicy Berezna. KGB nam nie przeszkadzało, ale lubelskie UB nadmieniło, że otrzymali pismo, żeby więcej takich „turystów” do nich nie posyłać. Nie sposób opisywać atmosfery panującej w trakcie pytań i odpowiedzi w czasie tej niezapomnianej społeczności.
W 1966 roku jak Helena znalazła się w Bereźnie w Domu Towarowym, słyszała za sobą: eto Polaczka, a w Sarnach po zlustrowaniu wprost nas zapytano, gdzie się tu wzięli Polaki? Jak się zorientowaliśmy, to na wołyńskim Polesiu, gdzie popełniono straszne zbrodnie, przed nami pojawiło się zaledwie kilku Polaków, którzy odwiedzali swe mieszane rodziny. Gdy na następny rok pojechali tam Podstawkowie, to w jednym z domów obserwował ich milczący człowiek, który w końcu wypytał ich czy są rodziną i gdy się dowiedział, że tylko duchową, rozpłakał się mówiąc: ja nigdy nie myślałem, że Polak może być dla Ukraińca bratem.
Na początku spotkania w Bereźnie, Pacygon bez rozeznania w jak zróżnicowanym środowisku wyznaniowym się znalazł, zaproponował dyskusję na temat trójcy. Nie wiedziałem jak wybrnąć z tej sytuacji i skierować dyskusję na chrystocentryczne tematy. Na szczęście jakoś się to udało, bez szkody dla dalszego rozwoju tam i w okolicy poselstwa Prawdy.
W Małyńsku, bliżej zapoznaliśmy rodzinę Kowalczuków i dowiedzieliśmy się, że Grygory ukończył kilka klas szkoły polskiej. Aby mógł czytać tomy wykładów Russella wypożyczone od Kardasza, szedł w pole i na głos je czytał. Obecnie po polsku płynnie rozmawia i czyta literaturę, a ponadto jest świetnym mówcą z donośną, przekonującą tonacją głosu. Kardasz był na spotkaniu z nami w Bereźnie i prosił, ażebym nic nie mówił o podziałach wśród Badaczy, za co go oceniłem, ale jak się dowiedziałem, że miało to dotyczyć tylko mnie, a nie jego w oczernianiu Johnsona.
Z Kowalczukiem wybraliśmy się koleją do Sarn, a dalej autobusem do Włodzimierca do Tarasiuty Romana, którzy z żoną starszego Szamy (od swego brata we Lwowie) i jednym bratem z okolicy ostali się w prawdzie, z licznego zboru w Długowoli, do którego przed wojną przeszedł z prawosławia cały chór cerkiewny. We Włodzimiercu przed wojną odbyła się konwencja z udziałem Johnsona. Okres wojny i sowieckiej tyranii rozproszył jego członków i tylko Pan Bóg wie, który z nich okazał się plewami, a kto ostał się wiernym w poświęceniu. Ze starszym wiekiem (którego żona wytrwała w prawdzie), mieliśmy nieprzyjemność rozmawiać. Podobnie do Jonasza żądał od Boga zniszczenia wszystkiego razem z nim. Po naszym odjeździe był u nich też A. Borda i sporadycznie odwiedzał ich Wiktor Chilczuk.
W rozmowie Tarasiuta podkreślał wyższość sowieckiej władzy nad polską, która im wybudowała kilka bloków mieszkalnych i Dom Towarowy, w którym pracowała jego synowa. Nie wspomniał, jakim kosztem tego dokonano, na które nie może sobie pozwolić żadne państwo w świecie, chroniące prawa własności swych obywateli! Podobnie w Tarnopolu, jeden z Wolnych, rodem z Biłgorajskiego przekonywał mnie, że jeszcze nie ma ucisku. Jego syn z synową pracowali w handlu, to na pewno niedostatku nie cierpieli, a nawet zdołali wybudować piętrowy dom, więc tylko czekali na koronę nieśmiertelnej, Boskiej natury. Dziwić się tylko należy, że osoby niby „w prawdzie” patrzą na światowe znaki czasu przez pryzmat swych żołądków i nawet nie są w stanie zauważyć pozbawienia przez totalitarne systemy ubezwłasnowolnionych obywateli z materialnych i duchowych wartości. Po śmierci Tarasiutów i Szamowej podobno w prawdzie pozostała tam jedna siostra a w okolicy brat, którego po latach spotkałem w Orłówce.
[…]
Po powrocie do Lwowa pojechaliśmy z Czopikiem do Tarnopola do Gusków i jego teściów przy ul. Oziernej, gdzie zgromadziły się będące w prawdzie osoby wysiedlone z Polski. Usłużyłem im i na usilne naleganie Czopika, postanowiliśmy pojechać na Mołdawię do Lechowiczów. A że dotychczas nikt ich nie odwiedzał, nie otrzymaliśmy dokładnych danych, do jakiej stacji mamy jechać. Ktoś wspomniał, że do Bender, więc pytaliśmy o stację Bandery, czym wzbudziliśmy dyskretne uśmieszki na twarzach kolejarzy, że lachy poszukują bandery. Kupiliśmy bilet do Rozdzielni pod Odessą i wyruszyliśmy w drogę. Spania nie było, bo ruch pasażerów i egzotyczny wygląd niektórych, np. dużego „stada” kołchoźniczek w kufajkach, przedstawiały dla nas nader intresujące obiekty.
W Rozdzielni przesiedliśmy się na pociąg do Kiszyniowa i po drodze dopytywaliśmy się o stację Bendery i Siemionowkę, aż Żyd konduktor nas zrugał, że on nie musi znać wszystkie derewnie. Dojechaliśmy do Bender gdzie na rozkładzie jazdy autobusów zobaczyliśmy rozpiskę do Siemionowki, ale ostatni samochód już odjechał. Nie mając innego wyjścia wsiedliśmy do samochodu jadącego do rejonowego Suworowa (obecnie Sztefan Vody), wypytując pasażerów gdzie wysiąść do Siemionowki. W ten sposób wszyscy się dowiedzieli o obecności Polaków, a jeden inteligent przedstawił się, jako agronom kołchozu im. Lenina i zaofiarował swą pomoc we wskazaniu gdzie najbliżej tej wsi mamy wysiąść.
W pewnej chwili siedząca przed nami kobieta odwróciła się i pyta: a do kogo wy tam jedziecie? To wam nie rozkazali jak jechać? Zorientowałem się, że jest z KGB, więc wymijająco odpowiedziałem: jak nie znacie derewni, to co wam da nazwisko naszego krewnego. Wtedy ona powiada, ja rabotaju w pasportnym stole i czerez moje ruki idu wsie prygłaszenia innostrańców. Nie mając wyjścia powiedziałem: do Lechowicza. Wówczas powiedziała: nie pomnu, ale ja była na odpuskie może podruszka diełała wasze dokumenty. W tej sytuacji szepnąłem Helenie, wysiadamy w Kałuszanach i gdzieś przesiedzimy do rannego przyjazdu samochodu do Siemionowki. Zatrzymał nas agronom mówiąc, że to nie tu, ale należy wysiadać przy winiarni, do której samochodami okoliczni kołchoźnicy przywożą winogrona. Nie mając wyjścia jedziemy dalej. Istotnie samochód przystanął przy długiej kolejce samochodów i dużej grupie kierowców oczekujących na usunięcie awarii taśmociągu. Agronom podszedł do nich i oznajmił, że innostrańcy potrzebują pomocy, więc ta cała gromada a wśród nich milicjant podeszła do nas pytając: a do kogo wy jedziecie, do diadi Wani, gdy potwierdziliśmy odeszli, a my oczekując widzieliśmy oficerów z żółtymi pagonami jak przyjeżdżali do winiarni, zapewne na pijatykę.
Wreszcie rozpoczął się rozładunek i kierowca z Siemionowki usadowił nas w samochodzie, którym podjechaliśmy pod dom Lechowiczów i oznajmił: macie gości z Polski. Usłyszeliśmy tylko radosne okrzyki i już znaleźliśmy się w objęciach gospodarzy. Okazało się, że się wzajemnie nie znamy, ale na ścianie oprócz Boskiego Planu Wieków wisiała mapa z oznaczoną wsią MIŁKÓW.
Spędziliśmy u nich trzy radosne, szczęśliwe i niezapomniane dni. Zwiedziliśmy kołchoz i okalające wieś plantacje różnego sortu winogron. Jan zachęcał nas do spożywania winogron zapewniając, że choćbyśmy najwięcej zjedli to nam one nie zaszkodzą. Widzieliśmy nieporównywalny do polskich cmentarz, na którym pasło się bydło, kartofle wielkości orzecha, beczki win w każdym gospodarstwie i spieczone słońcem trawy, po których jak po szczotce nie sposób chodzić boso. Czysty czarnomorski klimat , spokój, przyjaźni ludzie a nade wszystko pobożni gospodarze czyniły błogosławionym nasz pobyt w Siemionowce. Wiele czasu poświęciliśmy na rozmowy o ich duchowym położeniu, walce z baptystycznym sekciarstwem, które przyjąwszy prawdę opuścił ich miejscowy prezbiter i pozostawał w społeczności z Lechowiczami. Podobnie jak z Bondarukiem w Łucku, z tym prawdziwym sługą Pana mieliśmy miłą społeczność.
W czasie konwencji w Sztefan Vody i po jej zakończeniu spotkaliśmy innego szermierza ewangelii, który również zmarł w niedługim czasie. Ubolewałem, że na konwencji nie dano mu sposobności przedstawienia zmagania się ludu Bożego z totalitaryzmem, a zamierzając pisać tylko o początkach posługi, pomijam wiele innych bardzo cennych wątków.
Do domu wróciliśmy z postanowieniem, że gdzie tylko Bóg otworzy nam drzwi, zaktywizujemy działalność w ZSRR. Długo na to nie musieliśmy czekać, bo bieg wydarzeń sam je nam narzucał.
Na zaproszenie z Berezna wybierali się Podstawkowie, nalegając bym dał im Biblie. W międzyczasie z grubej mortadeli Olek usunął zawartość i w nią (bez okładek) włożył ofiarowaną przez Zofię S., książkę Pytań i Odpowiedzi, której na szczęście nie odkryli celnicy.
Pytając różne osoby o Biblie, uzyskałem informację, że w Bielsku Białej posiada je Prower. Gdy się zbliżał czas ich odjazdu, napisałem do przyjaciela w Bielsku, by udał się do niego i poprosił o Biblie. Zdopingowany listem odwiedził Prowera akurat wówczas, gdy Szwedki przywiozły Biblie. Jak się dowiedziały, że je potrzebujemy wyraziły życzenie zawiezienia do Lublina. W owym czasie osobiście nie znaliśmy się z Prowerem, więc obawiał się wysyłać Szwedki z takim ładunkiem do nieznanych jemu osób. Uległ jednak naleganiom Szwedek, wysłano do nas telegram byśmy oczekiwali na gości, lecz one pojawiły się wcześniej od telegramu. Wieczorem, po otwarciu drzwi weszła blondynka i przemówiła po rosyjsku. Myśleliśmy, że są one z Rosji a tu okazało się, że ze Szwecji przywiozły samochodem Volvo rosyjskie Biblie. By je ukryć zapełniliśmy nimi tapczan i gdzie się tylko dało. Były świeżo drukowane, więc zapach farby nas po prostu odurzał. Łatwo sobie wyobrazić nasze spotkanie z Bożymi wysłanniczkami, z którymi się już więcej nie spotkaliśmy.
Po jakimś czasie odwiedził nas Prower, a że był to mąż modlitwy poprosił, byśmy się z nim pomodlili. To był jego sposób na rozpoznanie w modlitwie, z kim ma do czynienia. Jak później wyznał, że w trakcie modlitwy rozpoznał nas jako prawdziwych chrześcijan, a ponadto poruszyła go modlitwa Heleny więc postanowił, że z nami należy pracować. Nie zaprzestał nawet wówczas, gdy spotykał się z zarzutem, jak może współpracować z antytrynitarzami, na co odpowiadał: ja nie widzę by oni mniej miłowali Pana Jezusa.
Jeszcze przed wojną był na stypendium w Anglii, gdzie jako asymilowany Żyd, rozpoznał w Jezusie Mesjasza. Podczas wojny służył w wojsku polskim, a po powrocie do kraju był aktywnym sługą ewangelii, miał liczne związki z misjami, z którymi nas chętnie kontaktował. Tak rozpoczęła się nasza owocna praca przerzutu przez sowiecką granicę kilkudziesięciu samochodów Biblii (z obawy przed rewizją nie robiliśmy notatek). W ogólnych zarysach opisałem ją w Bożych Przemytnikach, i (podobnie jak o 10 letniej służbie w ZSRR), wyemitowałem w Internecie. Przez wzgląd na ścigające nas wówczas SB, przy pisaniu nie operowałem nazwiskami i nie podawałem żadnych szczegółów. Obecnie wybiorczo wspomnę o kilku główniejszych przywilejach z tego wdzięcznego pola pracy Pańskiej.
Zobacz inne świadectwa.
1 thoughts on “Początki naszej działalności w ZSRR”